Kto się boi serwisanta… (II)

Wizyta w jaskini lwa okazała się być nie taka straszna, jak mogła by się wydawać 🙂

Pierwszym i najważniejszym aspektem przygotowań do takiego zadania, jakie sobie dziś rano postawiłem, jest prawidłowe ukształtowania nastawienia. Jeśli przyjdziemy do serwisu z nastawieniem „i tak to się nie uda” albo „to nie ma sensu, bo wszystko mówi <<nie>>” , to podświadomie taką postawę sobą prezentujemy. Wtedy nasz interlokutor ma świadomość, że może nas potraktować tak, jak jemu to pasuje. Jednak, gdy nastawimy się na sukces, to do niego dążymy, a współrozmówca wie, że nie będzie prosto nas zignorować, czy mówiąc potocznie, spławić. Następnym etapem jest wcześniejsze przygotowanie argumentacji – warto jest zdominować rozmowę na tyle, by czuć się swobodnie, ale z drugiej strony, by nie zepchnąć rozmówcy na margines. Rzeczowe i jasne przedstawienie celu i argumentów a następnie prośba o pomoc – to też jest bardzo ważne, jak się przekonałem. Generalnie te zasady działają przy każdej rozmowie. Swoją dzisiejszą rozmowę z serwisantem też przygotowałem wg. tych zasad. Co prawda, po „wykonaniu planu minimum” nie osiągnąłem od razu sukcesu, ale właśnie nastawienie pozwoliło na wykonanie drugiej fazy. Nie byłoby jej, gdybym przyszedł nastawiony negatywnie, bo zniechęcony początkową odmową zakończyłbym rozmowę. Chęć pozytywnego załatwienia sprawy, i wiara w toż, po prostu mobilizuje. Po kilku dodatkowych argumentach, przy odrobienie determinacji, o której pisze dzisiaj TeMPOraL, pracownik serwisu zgodził się obejrzeć urządzenie. Należy tu dodać, że warto nie wysuwać wszystkich argumentów od razu. Asy w rękawie są przydatne.

Niewątpliwie nie jest to rozwiązanie problemu, ale stanowi to spory krok naprzód – zamiast siedzieć zrezygnowanym i rozpaczać nad usterką, sprawy potoczyły się na przód. 😉

Kto się boi serwisanta…

…ten nic nie załatwi.

Smutna prawda. A sprzęt komputerowy ma to do siebie, że się czasem psuje. I dopóki są to usterki niewymagające do swego usunięcia specjalistycznego sprzętu, to można próbować działać samemu. Ale na prawdę nie polecam własnoręcznego przelutowywania scalaków wielkiej skali integracji ze złączem SMD. A przed takim z grubsza zadaniem stanąłem kilka miesięcy temu, gdy awarii uległ podsystem odpowiedzialny za obsługę USB w moim laptopie. Trudna decyzja, szybki spadek majętności, ale komputer wrócił do zdrowia. Tak wygląda idealna sytuacja.

A teraz zejdźmy na ziemię. Serwisowany sprzęt pracuje bez zarzutu, ale tylko dwa miesiące. Potem zaczynają się problemy… Z prawa Murphy’ego wynika, że te problemy pojawią się w najbardziej nieodpowiednim momencie, a co za tym idzie, albo nie będzie czasu na ponowne udanie się do serwisu, albo będziemy tak bardzo danego urządzenia potrzebować, że błyskawiczna naprawa będzie niemożliwa. Życie. W końcu udaje nam się pojawić w serwisie, pracownik przyjmie zlecenie naprawy gwarancyjnej, i zaczyna się czekanie.  Przy odrobinie szczęścia po jakimś czasie nasz sprzęt wraca do nas.  Uffff 😉

Niestety doświadczenie uczy, że to cały czas nie koniec naszej historii. A w tym miejscu już można zacząć się bać…. A to za sprawą dziurawego polskiego prawa, a także notorycznego jego łamania.  Dlaczego? Gdyż sprzęt się znowu psuje, na ironię z identycznym, lub bardzo podobnymi objawami, a termin gwarancji na naprawę (liczony wg serwisu, tj. od pierwszej płatnej naprawy) minął. I co teraz? Dać za wygraną? To będzie drogo kosztować…

W takiej to właśnie sytuacji znalazłem się dzisiaj. Wstałem z mocnym postanowieniem pokonania samego siebie, a w konsekwencji i wszelkich innych przeciwności, i zmierzenia się z problemem przekonania serwisanta, że gwarancja na usługę liczona jest od OSTATNIEJ tejże wykonanej…

O postępach (ew. o potencjalnym regresie) będę meldował 😉