…ten nic nie załatwi.
Smutna prawda. A sprzęt komputerowy ma to do siebie, że się czasem psuje. I dopóki są to usterki niewymagające do swego usunięcia specjalistycznego sprzętu, to można próbować działać samemu. Ale na prawdę nie polecam własnoręcznego przelutowywania scalaków wielkiej skali integracji ze złączem SMD. A przed takim z grubsza zadaniem stanąłem kilka miesięcy temu, gdy awarii uległ podsystem odpowiedzialny za obsługę USB w moim laptopie. Trudna decyzja, szybki spadek majętności, ale komputer wrócił do zdrowia. Tak wygląda idealna sytuacja.
A teraz zejdźmy na ziemię. Serwisowany sprzęt pracuje bez zarzutu, ale tylko dwa miesiące. Potem zaczynają się problemy… Z prawa Murphy’ego wynika, że te problemy pojawią się w najbardziej nieodpowiednim momencie, a co za tym idzie, albo nie będzie czasu na ponowne udanie się do serwisu, albo będziemy tak bardzo danego urządzenia potrzebować, że błyskawiczna naprawa będzie niemożliwa. Życie. W końcu udaje nam się pojawić w serwisie, pracownik przyjmie zlecenie naprawy gwarancyjnej, i zaczyna się czekanie. Przy odrobinie szczęścia po jakimś czasie nasz sprzęt wraca do nas. Uffff 😉
Niestety doświadczenie uczy, że to cały czas nie koniec naszej historii. A w tym miejscu już można zacząć się bać…. A to za sprawą dziurawego polskiego prawa, a także notorycznego jego łamania. Dlaczego? Gdyż sprzęt się znowu psuje, na ironię z identycznym, lub bardzo podobnymi objawami, a termin gwarancji na naprawę (liczony wg serwisu, tj. od pierwszej płatnej naprawy) minął. I co teraz? Dać za wygraną? To będzie drogo kosztować…
W takiej to właśnie sytuacji znalazłem się dzisiaj. Wstałem z mocnym postanowieniem pokonania samego siebie, a w konsekwencji i wszelkich innych przeciwności, i zmierzenia się z problemem przekonania serwisanta, że gwarancja na usługę liczona jest od OSTATNIEJ tejże wykonanej…
O postępach (ew. o potencjalnym regresie) będę meldował 😉